Salvador, najmniejszy kraj w Ameryce Środkowej kiedyś słynął ze „szwadronów śmierci”,”wojny futbolowej” i ogromnej, jednej z największych w świecie przestępczości. Ale jest to też kraj wulkanów, wspaniałych miejsc oraz przyjaznych, gościnnych ludzi. I oczywiście znakomitej, uprawianej i wyrabianej tu kawy.
Noc i śniadanie w samolocie linii Avianca ze stolicy Kolumbii Bogoty do stolicy Salvadoru – San Salvador. Miłe zaskoczenie – dobry standard, smaczne jedzenie i punktualność.
Wyjście z klimatyzowanego budynku lotniska i nagłe uderzenie mieszanki wysokiej temperatury i ogromniej wilgotności powietrza. Trudno złapać oddech, a co dopiero gadać. Nie bez kłopotów odnajdujemy przystanek autobusowy, o ile w ogóle można prymitywną budkę nazwać przystankiem. Autobus to też jakby nie autobus, a ciężarówka z deskami zamiast ławek. Z ulgą zajmujemy miejsca siedzące. Ci, którzy nie mają tyle szczęścia bujają się na stojąco. Nikt nie narzeka, jest wesoło, a kasę za przejazd zbiera konduktor. Taka zabawa trwa około 40 minut, w końcu nasz pojazd zatrzymuje się na zakurzonym placu. To ponoć dworzec autobusowy. Ponoć, bo w ogóle na taki nie wygląda. Zabieramy toboły i stosując zasadę „każdy widzi plecak drugiego” zaczynamy szukać taksówki. Ale tak naprawdę to taksówki nas szukają.
Kierowcy w ciemnych okularach pokazujemy rezerwację noclegu z adresem. Kulawym angielskim potwierdza, że wie, gdzie to jest. Targujemy cenę w dolarach, bo w Salvadorze walutą jest amerykański dolar. Droga prowadzi nas przez centrum, potem w zaułki. Wrażenie brudu, pod wiaduktem zbite z desek, blachy i kartonów „domy”, w których koczują ludzie. I nagle inny świat – zatrzymujemy się pod bramą zamykającą wysoki, zwieńczany drutem kolczastym mur. Ochroniarze uzbrojeni w długą broń oglądają naszą rezerwację, rozmawiają z kimś poprzez telefon, potem dokładnie przeszukują taksówkę, nie ruszając jednak nas i naszego bagażu. Brama to wrota do limitowanego, salvadorskiego raju. Za nią mieści się osiedle pełne pięknej, wypielęgnowanej roślinności i okazałych posesji, chociaż każda z nich też jest za murem. Kolejna brama jest już wejściem do naszej hacjendy. Taksówkarz odjeżdża, a wita Doni, liczący blisko 30 lat syn właścicieli domu, który szerokim gestem zaprasza nas do środka. Mówi po angielsku, pokazuje nasze pokoje i prezentuje basen. Obok palmy z kokosami, leżaki i hamak.
Doni ma nam zaplanować trasę, ustalamy również cenę za jego usługi. Mówimy mu, że najbardziej boimy sie o bezpieczeństwo. Według oficjalnych szacunków z około 6,7 milionów obywateli prawie 100 tysięcy stanowili do niedawna członkowie gangów. Efekt to przerażające statystyki zabójstw, napadów, porwań – jedne z najwyższych wskaźników na świecie.
– Trzeba zawsze mieć oczy dookoła głowy, lepiej nie łazić po zaułkach, a wieczorami w ogóle nie wychodzić na ulice. Ja też nie czuję się bezpiecznie – przyznaje Doni i po chwil milczenia wzdycha jednak z ulgą: – Ale u nas jeszcze nie jest najgorzej. Niedawno sam zwiedzałem Wenezuelę. Tam to dopiero się bałem!
Do parku bez broni
Choć trochę się boimy, to tego samego dnia po opuszczeniu bezpiecznego domu, ruszamy na rekonesans do miasta. Zaczynamy od Puerta del Diablo, formacji skalnej na wzgórzu El Chulo. Oddalone o kilka kilometrów od San Salvador miejsce jest zachwalane jako wspaniały punkt widokowy. Wierzymy na słowo, bo wszystko dookoła spowija mgła. Przy wejściu na szlak stoi tablica z zakazem wprowadzania psów, wnoszenia napojów, jedzenia i… broni. To nas ostatecznie rozbraja… Dalsza wędrówka nie ma sensu, zawracamy do miasta i domu.
Ranek wita nas piękną pogodą i śpiewem ptaków. Zadanie na dziś to zwiedzanie na własną rękę San Salvador. Jadąc w kierunku centrum mijamy stadion, na którym zaczęła się słynna wojna futbolowa z Hondurasem w 1969 roku, która wybuchła po… przegranym przez reprezentację Hondurasu meczu z drużyną Salvadoru. Oficjalne dane mówią o 2 tysiącach zabitych.
Katedra metropolitalna to również miejsce znaczone konfliktami i tragediami. W 1979 roku na jej schodach zastrzelono 24 demonstrantów, a w 1980 roku na pogrzebie zastrzelonego arcybiskupa Oscara Romero zginęły 44 osoby. Znajdujący się w katedrze grób ustanowionego świętym hierarchy to dziś miejsce czci i pielgrzymek. Jest też oczywiście polski akcent, bo w katedrze dwukrotnie gościł papież Jan Paweł II. Niedaleko stąd jest kolejna świątynia, El Rosario. Budynek kształtem przypomina hangar, ale w środku oszałamia kolorami, tworzonymi przez światło słoneczne przenikające przez kolorowe szybki. Wrażenie robi również metaloplastyka. Cisza, spokój i chłód.
Do świata realnego wracamy zaraz po opuszczeniu świątyni i przejściu na targowisko. Owoce, warzywa, znane i nieznane, lana prosto z kanki gorąca czekolada, garkuchnie z lokalnymi potrawami. Na głowie jednej z handlujących pań przysiada papuga. Pani się uśmiecha i pozwala na zrobienie sobie fotografii. Papuga też się zgadza.
Cienia szukamy w małej hali. Wypełniona jest straganami z ciuchami i różnymi duperelami, ale nas najbardziej zaciekawia warsztat, w którym są ręcznie wyrabiane klapki i sandały. Wszystko widać jak na dłoni, a raczej stopie. Można kupić, można tylko popatrzeć. Porządku w hali pilnuje młodzieniec z długą bronią. Proponujemywspólne zdjęcie i on… też się zgadza. Z dumą pozuje z nami, ale głównym eksponatem jest broń. Przygląda się temu kubański rewolucjonista Che Guevara, ale na szczęście umieszczony tylko na sklepowej koszulce.
Ale jest jeszcze jedna niespodzianka z Polski – przed nami idzie kobieta z przewieszoną przez ramię torbą ze znanym nam napisem… Radio Maryja.
Motylowe giganty
Samochód Doniego z trudem nas mieści. Ja siedzę niczym król obok kierowcy, za to koledzy z tyłu są stłoczeni jak sardynki. Nikt jednak nie narzeka. Wręcz przeciwnie – uśmiechy od ucha do ucha, a Doni śpiewa na cały regulator w rytm lecącego z samochodowych głośników ichniejszego disco polo. Mało tego, jedną ręką wystukuje rytm na leżącej mu na kolanach nadmuchiwanej kuli ziemskiej. Noga na pedale gazu też nie próżnuje.
Ale nie tylko Doni czuje się jak król szos. Inni kierowcy także. Przed nami pędzi pickup ze skrzynią wypełnioną ludźmi. Roześmiani, z wiatrem we włosach, stojący i siedzący. Też ledwo się mieszczą. Doni jest zdziwiony, że my się dziwimy na taki widok, bo u nich to norma.
Droga, która jedziemy to Ruta de Flores – Droga Kwiatów, która prowadzi przez kilka miejscowości i jest jedną z głównych atrakcji Salvadoru. Jej wizytówką są nie tylko malownicze miasteczka i wsie, ale też krajobrazy i obecne na każdym kroku kwiaty, w tym orchidee.
Tablica przy drodze informuje o farmie motyli. – Motyle? U nas też jest dużo motyli – nieśmiało oponujemy, gdy Doni zatrzymuje auto. Tym razem nie mamy jednak nic do gadania. Farma znajduje się w dużej szklarni i jak to w szklarni, potwornie tam duszno i gorąco. Ale to tylko tło do spektaklu, który przed nami się roztacza. Nad nami krążą piękne motyle, piękne motyle siedzą na liściach roślin. Nasze, polskie to mały pikuś w porównaniu z tymi gigantami, których skrzydła olśniewają wzorami i barwami. Na farmie można prześledzić ich wszystkie fazy rozwoju, posłuchać o nich opowieści i poznać ciekawostki hodowli. Oprowadza nas znajomy Doniego i widać, że to, co robi jest jego ogromną pasją. Cierpliwie odpowiada na nasze pytania, pozwala brać motyle w dłonie i cieszy się, widząc nasze zainteresowanie. Nie ma co kryć, wszystko to robi wrażenie. Doni z uśmiechem: – No i co, mówiłem że warto…
Kokosowy zawrót głowy
Targ w Sonsonate, małym miasteczku na kwiecistym szlaku, to prawdziwa perełka. Stoiska uginają się od owoców, które są dla nas w większości nieznane. Sprzedawcy wymieniają nazwy, dają do spróbowania, mają ubaw widząc nasze reakcje. Bo owoce są i słodkie, i kwaśne, i gorzkie, czasami nawet mocno śmierdzące. Za grosze kupujemy kokosy, a potem obserwujemy, jak sprzedawczyni za pomocą maczety w kilkadziesiąt sekund obrabia owoc, by w finale włożyć do niego słomkę. Siorbiąc mleczko kokosowe zagłębiamy się dalej w targowy świat, bo targ to nie tylko handel, ale także bezpłatne obrazki tu normalnego, a dla nas egzotycznego życia. Ułożony w plastikowym koszu po owocach niemowlak smacznie śpi, zawinięty w tkaninę, trochę starszy, nagusieńki maluch jest właśnie kąpany w misce na oczach wszystkich. I on, i jego młoda mama wprost emanują radością życia. Inna kobieta niesie kilkuletnią, smakującą lody dziewczynkę na ręku, a na głowie ma jeszcze koszyk z kwiatami. Starsza pani sprzedaje dosłownie kilka owoców i stoi nad nimi na skraju targowiska z nadzieją wypatrując chętnych do zakupu. Mężczyzna prowadzi na sznurkach dwie małe, czarne świnki, a nastolatki siedzą na murku i majtają nogami, mając za sobą kolorowy mural. Pewnie nie zdają sobie sprawy, że razem z nim tworzą artystyczną instalację, prawdziwe dzieło sztuki.
Tuż obok są serwowane papusas, czyli małe kukurydziane placuszki, pieczone na rozgrzanej blasze. Zanim tam trafią, są rozklepywane przez kucharki, a następnie wypełniane farszem wskazanym przez klienta. Może to być ser, pasta z czarnej fasoli, mielone mięso. Wypieczone i polane wskazanym sosem papusas smakują wybornie.
W kościele w Sonsonate pali się mnóstwo świec, figura świętego Józefa ubrana jest w kapelusz, Matka Boska ma naturalne włosy, białą suknię i na głowie koronę. Trafiamy na próbę orkiestry złożonej z kilku osób. I znowu łyk egzotyki, bo to, co wykonują jest całkowicie inne od naszej muzyki religijnej: melodia jest skoczna i wesoła, przepełniona dźwiękami gitar i śpiewem. Słów nie rozumiemy, ale nie trzeba ich rozumieć, by wiedzieć ku czyjej chwale jest ta pieśń.
Tuk tukiem do wodospadów
„Juayua” – głosi napis na tablicy z nazwą kolejnej miejscowości, a nam ta nazwa bardzo brzydko się kojarzy z bardzo brzydkim polskim słowem. Takim co zaczyna się na „ch” i liczy cztery litery..
Doni, gdy dowiaduje się o co chodzi uczy nas poprawnej wymowy, ale mało kto chce go słuchać. Tymczasem według Internetowej ściągawki „juayua” oznacza w dawnym języku „rzeka fioletowych orchidei”. Położone w otoczeniu wulkanów miasteczko ma do zaoferowania dużo atrakcji, w tym kościół Santa Lucia ze słynnym wizerunkiem Czarnego Chrystusa. Juayua słynie również z festiwali smaków, podczas których można próbować dań z różnych regionów Salvadoru. Tyle, że tego dnia nie ma akurat festiwalu. Musimy obejść się smakiem, ale od razu nabieramy apetytu na zwiedzanie Los Chorros de la Calera – grupy oddalonych o kilka kilometrów od Juayua wodospadów. By tam dojechać wynajmujemy dwie motorowe riksze – tuk tuki i załatwiamy w biurze informacji ochroniarza, który ma nam towarzyszyć. To warunek konieczny, by zobaczyć wodospady. Dlaczego? Nie dociekamy.
Tuk tuki znakomicie sobie radzą na krętej, dziurawej, gruntowej drodze, która wcina się we wzgórza, czasami niebezpiecznie zbliżając się do krawędzi urwiska. Metą jest pordzewiała brama, do której klucz ma nasz ochroniarz. Dalej idziemy na własnych nogach. Trasa prowadzi do kilku wodospadów, z których najwyższy ma 60 metrów wysokości, a najszerszy 30. Część z nich jest połączona ze sobą podziemnymi korytarzami. Dowodem na to, że tak faktycznie jest są chłopcy, którzy mając w ręku latarki i zanurzając się w wodzie znikają w skalnym otworze, by pojawić się kilkadziesiąt metrów dalej.
Po kilku godzinach zwiedzania i podziwiania wodospadów bezpiecznie wracamy cali i zdrowi do miasteczka, dziękujemy ochroniarzowi i opijamy naszą wycieczkę świeżo tłoczonymi sokami.
Szlakiem kawy
Salvador to kraj ze śladami cywilizacji Majów, to kraj 61 wulkanów, to kraj … kawy. Dookoła nas są jej plantacje, nie sposób zatem sobie odmówić wizyty w wytwórni, gdzie drobne owoce zamieniają się w aromatyczne ziarenka. Ataco, miasteczko do którego zmierzamy położone jest na wysokości 1275 m.n.p.m. Założona w XIX wieku wytwórnia kawy – jeszcze wyżej. Naszym przewodnikiem jest młody chłopak. W ciągu dwóch godzin poznajmy kolejne etapy obróbki, suszenia i segregacji ziaren. Większość prac wykonywanych jest ręcznie. Ostatnim sortowaniem zajmuje się kilkanaście kobiet siedzących przy ruchomej, niosącej zielone ziarna taśmie. Czynią to błyskawicznymi ruchami, mając w tym co robią ogromną wprawę.
Nieliczne, wybrane przez panie ziarna z drobnymi brakami są usuwane do woreczków, większość wsypywana jest do jutowych worków. Jeden worek to bagatela – ponad 60 kilogramów.
Aż trudno uwierzyć, że drobni, niscy mężczyźni dźwigają zarzucane im w specjalny sposób przez fachowca ciężary i biegną z nimi na zewnątrz, a następnie wspinają się po wąskiej desce na skrzynię ciężarówki. Zrzut worka i biegiem następny kurs.
Worki wypełnione zielonymi ziarnami są transportowane na ciężarówki albo wędrują do magazynów, by potem wyruszyć do wypalarni w różnych zakątkach świata. Tu na miejscu wypala się tylko kilkanaście procent ziaren.
Do budynku gdzie to się robi nie trzeba nawet przewodnika – przewodnikami są nosy i pieszczący nozdrza aromat kawy.
Piec, w którym wypala się ziarna ma około 100 lat i był kiedyś opalany drewnem. Obecnie zasila go paliwo gazowe. Niezmienna jest rola mistrza ceremonii – to on decyduje, kiedy należy przerwać wypalanie. Jeśli zrobi się to za szybko, kawa nie będzie miała właściwego aromatu, a jeśli za późno – będzie smakowała spalenizną.
Mistrz podejmuje przy nas kilka prób pobierając z rozgrzanego pieca pojedyncze ziarna, ogląda je uważnie, wącha i w końcu podejmuje ostateczną decyzję – brązowe ziarna wysypywane są na blachę. Uwolnione z nich na skutek wypalania olejki eteryczne oszałamiają zapachem. To, co czujemy otwierając paczkę kawy tu jest zwielokrotnione do entej potęgi.
Gorące ziarenka parzą nasze ręce, te wystudzone ładuje się ręcznie do ozdobnych, małych woreczków. Jeszcze tylko naklejki i wyrób jest gotowy, by zagościć na sklepowej półce. Ostatnim elementem wizyty są zakupy i degustacja w pięknym ogrodzie. Przewodnik parzy kawę nie w ekspresie, a przepuszczając gorącą wodę przez bawełniany woreczek wypełniony zmielonymi ziarnami. Smakując napój zadajemy naszemu przewodnikowi pytania. Pierwsze nasuwa się samo: „dlaczego wiele z prac w wytwórni wykonywanych jest ręcznie, chociażby sortowanie czy dźwiganie. Przecież to można to zrobić przy pomocy maszyn, a nie męcząc ludzi”.
Nasz rozmówca odpowiada bez namysłu:
– Ludzie są bardzo biedni, praca u nas to dla nich jedyna szansa na zarobek. Maszyny zastąpiłyby ich i odebrały im pracę.
Raj za płotem
Wieczorny spacer nad brzegiem jeziora Coatepeque. Wypełnia ono krater czynnego wulkanu, który w niektórych miejscach podgrzewa jej wody. Widoki wprost oszałamiają, ale postanowimy nakarmić nie tylko zmysły, ale i ciała. A najlepiej uczynić to zamawiając w leżącej tu knajpce jedzenie i picie.
Naszego bezpieczeństwa strzeże ochroniarz, który ma na wyposażeniu broń gładkolufową. Ziewa, wyraźnie się nudzi, ale po chwili już z nami pozuje, pozwalając nawet na trzymanie przez nas jego broni.
Następnego dnia Doni wiezie nas na granicę z Gwatemalą. Wyruszając mamy jeszcze jedno życzenie :
– Koniecznie chcemy wykąpać się w Pacyfiku…
Okazuje się, że nie jest to taka prosta sprawa, jak się nam wydawało. Nie jedziemy przez żadne kurorty, a linia brzegowa jest podzielona na prywatne działki, dostępu do których bronią bramy i ogrodzenia.
Doni nie odpuszcza i zatrzymuje się przy jednej z posesji. Po krótkiej rozmowie gospodarz tego miejsca wyraża zgodę na nasze wejście. Brama to wrota do małego raju. Palmy, plaża, szum fal, lazur nieba. W wodzie zachowujemy się jak małe dzieciaki ochlapując się, podskakując na falach, nurkując. Chwile, które powinny zamienić się w godziny, ale muszą ograniczyć się do minut.
Opuszczając posiadłość dziękujemy gospodarzowi i żegnamy się zarówno z nim, jak i ze smacznie śpiącym w hamaku małym bobasem.
Do granicy mamy już tylko kilkanaście kilometrów, Doni jedzie w swoim stylu i nagle, za zakrętem ukazuje się znany doskonale i w Polsce obrazek. Radiowóz policyjny na poboczu, a przed nim namierzający nas radarem policjanci. Nie ma przeproś, musimy się zatrzymać. Policjantka mając srogość na twarzy pokazuje wydruk z radaru. Doni próbuje negocjować, ale od razu widać, że nie znajduje zrozumienia.
Podłamany wraca do samochodu po portfel i płaci mandat gotówką.
– Dużo? – pytamy
– Bardzo dużo, 50 dolarów – nie kryje zasmucenia
Uśmiech wraca na jego oblicze, gdy mówimy mu, że złożymy się na ten mandat.
Rozstajemy się tuż przed przejściem granicznym dziękując za to, co już dla nas zrobił.
– Udanej podróży, nie dajcie się – rzuca na pożegnanie.
Piotr Kutkowski