Diana WalkiewiczMa 35 lat. Projektantka mody, twórczyni marki odzieżowej DeVu. Absolwentka kierunku wzornictwo na Uniwersytecie Technologiczno – Humanistycznym w Radomiu. Specjalizuje się w nietuzinkowych sukniach ślubnych oraz wizytowych. Jej kolekcje zdobyły wiele nagród podczas krajowych i międzynarodowych targów mody. Prywatnie amatorka podróży, przyrody, uwielbia poznawać kultury świata. Mąż Michał jest prawnikiem.
Od kiedy zaczęła się twoja przygoda z modą?
Od dziecka lubiłam się stroić i to mi zostało (śmiech). Był to schyłek komuny, więc w sklepach prawie nic nie było, dlatego mama i babcia same szyły lub przerabiały różne ubrania, z kolei ciocia robiła na drutach, więc kontakt z modą miałam od najmłodszych lat. Od rana do nocy rysowałam w zeszytach różne, często bardzo fantazyjne stroje, potem zaczęłam sama szyć, przerabiałam stare sukienki, aby nadać im jakąś nową, ciekawą formę. Było wiele prób, było wiele niecodziennych kreacji, w które ubierałam kota (śmiech). Jako nastolatka często oglądałam teledyski, inspirowały mnie stroje dziewczyn z tych klipów, bo były one kolorowe, niespotykane, odróżniały się od szarości, która otaczała nas wtedy w Polsce. Miałam wielką potrzebę wyrażenia siebie.
Zaczęłaś szyć dla siebie czy od razu dla klientek?
Firmę założyłam w wieku 18 lat, czyli kiedy tylko mogłam, ale początkowo szyłam tylko dla siebie. Na pierwszy bal gimnazjalny przerobiłam po swojemu inną sukienkę, na studniówkę w moim liceum imienia Kopernika uszyłam sama suknię „hiszpankę”, która później dała początek całej kolekcji. Pierwszymi klientkami były oczywiście koleżanki, bo moje stroje były zawsze niecodzienne, szyłam bluzki na dyskoteki czy sukienki na różne okazje. Pamiętam, jak w gimnazjum uszyłam dla koleżanki bluzkę z szalika i pani chciała ją wyrzucić ze szkoły, bo według niej była za bardzo rozebrana. A były to czasy, gdy w szkole nie można było mieć żadnego makijażu i pomalowanych pazurków, nie to co teraz (śmiech). Jako licealistka zaczęłam być modelką na targach ślubnych, miałam styczność z najnowszymi wzorami i najlepszymi materiałami. Oprócz pozowania, próbowałam swoich sił w szyciu bardziej skomplikowanych sukien, ale robiłam to już po swojemu, żeby każda była inna, niepowtarzalna, żeby wyróżniała się jakimś ciekawym, niecodziennym detalem.
I tak narodziła się marka DeVu, która dziś jest rozpoznawalna nie tylko w Polsce. Skąd taka nazwa?
To od moich inicjałów, choć początkowo proponowano mi nazwę DiVa, ale uznałam to za zbyt oczywiste. Diana to bogini łowów, a ja kocham podróże i przyrodę, zawsze podziwiam to, jak cały świat został przepięknie stworzony. Ale wracając do firmy, to wszystko jakoś samo wyszło po tej pierwszej sukience studniówkowej. Stwierdziłam, że sprzedam ją, by mieć pieniądze na kolejną, potem, że uszyję jedną czy dwie dla koleżanek, które chciałyby wyglądać inaczej. Pamiętam, jak z mamą ręcznie przyszywałyśmy cekiny do gorsetu sukni, co trwało prawie dwa dni, a te cekiny były wcześniej wycinane z ozdobnej serwety. Dziś są dostępne różne materiały, praktycznie wszystko jest na wyciągnięcie ręki, dlatego nagle stało się modne być projektantką. Wiele dziewczyn myśli, że po uszyciu i sprzedaniu sukienki zostanie znanąs milionerką. Hm, powodzenia… To tak nie działa, to nie jest takie proste, trzeba ciężko pracować, utrzymywać sklepy, tankować auto, żeby do nich dojechać, płacić podatki… mieć jakąś wizję swojej marki, raczej wyprzedzać niż naśladować trendy. Ja już po maturze miałam mnóstwo pracy, byłam projektantką, krawcową i modelką w jednym. Ubierałam się w sukienkę i stawałam przy ścianie, a mama, która wcale nie umiała robić zdjęć, stawała z aparatem i robiła sto, albo i tysiąc ujęć, musiało jeszcze być dobre światło dzienne z okna, bo przecież nie miałyśmy żadnych lamp. Potem szyłam, szyłam i szyłam… to był naprawdę skok do zimnej wody w bardzo głębokim basenie.
Więc postanowiłaś jeszcze pójść na studia, żeby się nie nudzić wieczorami…
(śmiech) Faktycznie, po dwóch latach pracy na swoim, poszłam na studia, żeby mieć dyplom. Zdecydowałam się na studia licencjackie na kierunku wzornictwo na Uniwersytecie Technologiczno – Humanistycznym w Radomiu, gdzie można było projektować obuwie, akcesoria i odzież. Dyplom licencjacki uzyskałam w Pracowni Projektowania Obuwia prof. Irminy Aksamitowskiej-Szadkowskiej. Byłam bardzo pilną studentką, wszystkie zeszyty miałam pomazane w sukienki (śmiech). Na roku było nas 50 osób, licencjat zrobiło 10, a magistra kilka osób, co świadczy o tym, że to wcale nie są łatwe studia, zwłaszcza dla kogoś, kto już pracuje zawodowo. Kierunek wzornictwo bardzo mi się spodobał, zwłaszcza, że miałam wiele pomysłów i energii do ich wykonania. Byłam na przykład pierwszą osobą w Polsce, która wydrukowała obuwie na drukarce 3D, a jeden z wykładowców powiedział mi, że wróży mi międzynarodową karierę.
Faktycznie, poszłaś w świat jeszcze jako studentka. Jak do tego doszło?
Moim opiekunem naukowym była wówczas dr hab. Hanna Wojdała – Markowska, która dała mi kartę zgłoszenia do konkursu grantowego dla studentów „Najlepsi z najlepszych!”, organizowanego przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Chciałam przygotować się jak najlepiej, więc zrobiłam eleganckie portfolio, a w nim skany moich projektów, zdjęcia modelek w moich ubiorach, wszystkie dotychczasowe dyplomy, nagrody i wyróżnienia tak, że całość zajęła gruby segregator. Załączyłam nawet okulary 3D, żeby można było sobie zobaczyć niektóre prace w trójwymiarze. Tymczasem jak się okazało, zgłoszenie trzeba było wysłać elektronicznie, a o sobie napisać w nim kilka linijek, same suche fakty (śmiech). Zrobiłam tak, ale jednocześnie wysłałam również portfolio z adnotacją, że pracy i duszy artysty nie da się zmieścić na jednej kartce. Okazało się, że mój projekt innowacyjnej odzieży okazał się najlepszy w Polsce, a ja jako jedyna z kierunku odzieżowego otrzymałam stypendium na cztery wyjazdy zagraniczne.
Co wtedy czułaś?
Wiesz, ja od dziecka marzyłam o wyjeździe za granicę. Jeszcze jako osiemnastolatka poleciałam do Egiptu, w którym się zakochałam i chciałam zostać tam na stałe jako rezydentka, ale na szczęście oprzytomniałam (śmiech). Kiedy już zaczęłam projektować własne ubiory, marzyłam o pokazach w światowych stolicach mody i rozmyślałam: Panie Boże jak się tam dostać? Kiedy otrzymałam ten grant, byłam przeszczęśliwa. Wzięłam udział w pokazach Pakistan Fashion Week w Londynie w Wielkiej Brytanii, Modavisione w Magdeburgu w Niemczech, Mercedes-Benz Fashion Week w Kijowie na Ukrainie oraz – to chyba było zwieńczenie moich marzeń – pokazach w Nowym Jorku w USA podczas New York Fashion Week. W sumie dwa lata ciężkiej pracy, bo przecież oprócz studiowania i przygotowywania tych pokazów, miałam jeszcze salony sukien ślubnych w Radomiu, Warszawie i Bełchatowie, rozkręcałam swój biznes, więc żyłam głównie w samochodzie.
Na czym polegała innowacyjność twojego projektu?
Nawet dziś nie wszystkie marki decydują się na takie połączenie elektroniki z materiałami, a ja już blisko 10 lat temu zaproponowałam modę Hi-Tech, a więc odzież inteligentną. Posiadała na przykład panele solarne, które produkowały prąd, zasilający wbudowane w ubranie wiatraczki, chłodzące ciało. Były czujniki, które badały puls czy bicie serca, przenosząc to na interfejs w postaci migoczących światełek. Gdy kobiecie podoba się jakiś mężczyzna, to jej serce bije mocniej i wzrasta puls, więc światełka w jej ubraniu też migałyby szybciej i tak facet mógłby się wreszcie domyślić, że się jej podoba (śmiech).
Oczywiście to nie były jedyne pokazy zagraniczne, w których brałaś udział?
Wkrótce potem dostałam zaproszenie na pokazy mody International Dubai Fashion Week w Dubaju, gdzie ku mojemu zdumieniu otrzymałam statuetkę dla najlepszej projektantki. Kolekcje marki DeVu były jeszcze prezentowane w Paryżu, Las Vegas i Chicago, ponownie w Dubaju, Tokio, Szanghaju w Chinach, a także w Grodnie i Moskwie. Największe światowe stolice mody to moje naturalne otoczenie (śmiech), ale tak naprawdę to zwieńczenie wielu lat bardzo ciężkiej pracy.
Od wielu lat ubierasz też finalistki różnych konkursów piękności. Czy piękne kobiety to również twoje naturalne otoczenie?
Faktycznie, lista tych konkursów jest długa, począwszy od Miss Ziemi Radomskiej czy Świętokrzyskiej, a skończywszy na Miss Świata Supranational, a ostatnio Queen of Poland. Dość powiedzieć, że w mojej kolekcji prezentowały się finalistki Miss Polski Nastolatek, Miss Polski czy Miss World Poland. Pracuję z najpiękniejszymi kobietami na świecie, sama nie mogę się z nimi równać (śmiech). Jak tylko potrafię, pomagam im zaprezentować się przed całym światem w wyjątkowych sukniach, zawsze staram się, aby wyglądały olśniewająco.
Jakie są twoje plany na najbliższe miesiące?
W maju wyruszam na finał konkursu piękności Queen of Poland, który będzie odbywał się na wielkim wycieczkowcu Costa Toscana podczas rejsu po Morzu Śródziemnym. To jeden z największych statków pasażerskich świata, dlatego jestem nieco podekscytowana. Finalistki odwiedzą szereg miast: Genuę, Marsylię, Barcelonę, Salerno, Sardynię oraz Rzym, a relację z rejsu pokaże telewizja Polsat. W drugiej połowie roku zostałam zaproszona do udziału w targach w New Dehli w Indiach, gdzie ma być prezentowana moda zrównoważona. Będzie to odzież wykonana wyłącznie z naturalnych materiałów, dlatego przygotowuję odpowiednią kolekcję na to wydarzenie. Chcę również wziąć udział w targach mody w Ałmatach w Kazachstanie, największej tego typu imprezie w Azji Środkowej oraz ponownie w targach i pokazach w Tokio w Japonii.
Co według ciebie jest najtrudniejsze, a co najłatwiejsze w modowym biznesie?
Dla mnie od zawsze było bardzo ciężko pogodzić pracę z życiem osobistym. Od dwóch lat mam wspaniałego męża, który mi pomaga w biznesie, chcemy w końcu założyć rodzinę, więc z pewnością w przyszłości będzie kolekcja mody dziecięcej (śmiech). Najłatwiejsze jest zaś to, że dziś cały świat stoi otworem przed osobami, które nie boją się ciężko pracować, ale również marzyć, a nawet bujać w obłokach. Moim marzeniem jest mieć salony marki DeVu w najpiękniejszych miastach i ubierać kobiety na całym świecie. To marzenie w skali makro, a w skali mikro największą radość sprawia mi szczęśliwa, zadowolona klientka, ponieważ do każdej podchodzę bardzo indywidualnie i wcale nie trzeba mieć dużo pieniędzy, aby poczuć się wyjątkowo w moich kreacjach.
Marcin Genca