Zaczniemy od pytania z piosenki Kazika Staszewskiego, za które miał potraktować pytającego „z laczka”, ale odważę się: jak powstają twoje teksty?
(śmiech) Po prostu pisze je życie. Przenoszę do swojej twórczości sytuacje, które albo sam zaobserwuję wśród przyjaciół czy znajomych, albo sam doświadczam. Moje teksty w 98 procentach odzwierciedlają coś, co zdarzyło się naprawdę, dotyczą takich elementów naszej codzienności, których doświadcza każdy człowiek. Czasem sam je przeżywałem.
Nasuwa się kolejne pytanie: czy najpierw powstaje tekst czy muzyka, a może jest odwrotnie?
Nigdy nie jest tak, że wymyślam jakieś akordy i tworzę z nich melodię, a dopiero potem dopasowuję do tego jakiś tekst. Najczęściej w głowie same układają się kolejne linijki tekstu i to od razu z muzyką.
Niektórzy nazywają to talentem…
Nie uważam się za jakiegoś super kompozytora, chociaż ukończyłem wyższe studia muzyczne, ani za genialnego tekściarza, bo lubię proste zdania i proste rymy. Po prostu obie te części składowe piosenek, czyli melodia i tekst, idą w parze i jest to nierozerwalny duet.
Złośliwi mogą jednak powiedzieć: „phi, ale to disco polo”. Bolą cię takie opinie?
Nie walczę z takimi stereotypami i skojarzeniami na zasadzie, że jak disco polo, to remiza i chłopaki w dresach, którzy udają, że grają. Dla mnie najważniejszą sprawą jest dawanie radości moim słuchaczom. Myślę, że może tak powiedzieć każdy twórca i jest to uniwersalna zasada, czy dotyczy muzyki heavymetalowej, czy hip-hopu czy rocka albo popu. Z tego samego założenia nie dzielę muzyków na lepszych i gorszych gatunkowo, choć oczywiście jak w każdym zawodzie są mistrzowie i wyrobnicy. Mimo tego, że skończyłem wyższe studia muzyczne, to jak wielu innych zaczynałem od chałturzenia na weselach, grałem w knajpach do kotleta, więc mam naprawdę duży szacunek do muzyków, bo to jest niełatwe zajęcie, a na ten mityczny szczyt dostają się naprawdę nieliczni.
Jak zaczęła się twoja droga na szczyt i dlaczego właśnie w klimacie disco?
Będąc grajkiem weselnym, pojechałem na galę disco polo w Białymstoku, aby popatrzeć na najlepszych, poszukać inspiracji, posłuchać trendów, bo w końcu te okolice to kolebka naszego disco polo. Po powrocie, dzieliłem się wrażeniami w akademiku, a jeden z moich kolegów stwierdził, że disco polo to każdy może zrobić i w zasadzie nawet nie trzeba znać nut. Trochę dla żartu założyliśmy się, że każdy z nas napisze piosenkę disco polo. Ja napisałem, on pisze ją do dziś i gwiazdą tego nurtu niestety nie został. Jeśli coś robi się na poważnie, to ludzie widzą, że jesteś autentyczny, że dajesz z siebie więcej niż sto procent, że naprawdę kochasz to, co robisz. To daje szansę na pozyskanie słuchaczy. Ja podszedłem do tego na poważnie i dziś jestem może nie na szczycie, ale już całkiem blisko.
Czy w twoim przypadku sprawdziła się słynna zasada, że disco polo nikt nie słucha, ale jakoś każdy zna?
Mało jest odważnych, którzy zadeklarują, że tak, owszem, słuchają disco polo, że to im się podoba. Zresztą kto z nas nie lubi się bawić przy fajnej muzyce? Ja na przykład zawsze lubiłem, choć początkowo grałem zupełnie inne gatunki muzyczne.
Ale jakoś się to disco u ciebie zaczęło?
Miałem jakieś 19-20 lat, kiedy w jednym z radomskich klubów zorganizowano Sylwestra z Polo TV, a mój brat wygrał bilety VIP. To nie były już lata dziewięćdziesiąte, nie piosenka chodnikowa, dresy z kreszu i białe adidasy. To, co zaprezentowali tam artyści brzmiało jak dobre europejskie dance, jakby Ace of Base. Takie grupy jak Boys czy D-Bomb albo panowie Miller i Martyniuk wykonali naprawdę kawał ciężkiej pracy, aby polskie disco było na światowym poziomie. Na tej imprezie ludzie fajnie się bawili, a wykonawcy razem z nimi. Pomyślałem, że nie ma się czego wstydzić i że w sumie to żaden obciach grać disco polo.
Wiedziałeś, że będziesz pisał taneczne hity?
Nie byłem tego świadomy, kiedy powstał pierwszy hit zespołu Playboys, czyli piosenka „Nasza noc”. Pewnie Piotrek Siara, z którym znam się osobiście, czy Artur Gadowski też pewnie nie spodziewali się, że zwiążą się z hip-hopem czy rockiem, że będą znakomitymi artystami, że to da im zarobek i utrzymanie. Ja też kompletnie się tego nie spodziewałem. Zresztą od pewnego czasu nie piszę tylko dla zespołu Playboys, ale tworzę muzykę lub teksty również dla innych artystów i to nie tylko z gatunku disco – dance. Obecnie mam już około 100 własnych utworów zarejestrowanych w ZAiKS. Staram się jednak za bardzo nie przywiązywać do tego co tu i teraz. W życiu pracowałem w różnych miejscach, grałem wesela, byłem nauczycielem rytmiki i muzyki. Kto wie co przyniesie przyszłość?
Wróćmy jeszcze do przeszłości. Ile było składów zespołu Playboys?
Pierwszy zespół Playboys istniał dużo wcześniej niż zacząłem interesować się nurtem disco – dance, chociaż graliśmy głównie na weselach. Był to całkiem inny skład, głównie nauczyciele ze szkół muzycznych, ale moi przyjaciele stwierdzili jednak, że nie chcą iść w stronę disco-dance, a ja to uszanowałem. Stwierdziłem, że do wesel zawsze zdążę wrócić. Oddałem chłopakom wszystkie nasze terminy, z 60 wesel, ja sam jako Kuba Urbański miałem wtedy z 8 koncertów. Siedziałem w domu, pracując nad swoim repertuarem, a oni grali studniówki. Dziś nie wiem czy bym się na taką zamianę zdecydował, ale wtedy doszedłem do wniosku, że jeśli nie zaryzykuję, to potem będę żałował. W końcu mogę zrobić choć jedną znaną piosenkę, jak Ivan Komarenko z hitem „Jej czarne oczy” czy grupa Jeden Osiem L z utworem „Jak zapomnieć”. Pewnego dnia zadzwonił do mnie Krzysztof Bogucki, menedżer takich zespołów dance jak Weekend, MIG, czy Piękni i Młodzi. To człowiek, do którego wiele osób z branży chciałoby się dodzwonić, ale to on decyduje czy odbierze. Pomyślałem wtedy, że jeśli to on do mnie dzwoni, to jednak coś jest na rzeczy, a przecież do wesel zawsze mogę wrócić.
Co było dalej?
Dość szybko znalazłem osoby do grania. Gitarzysta Przemek Kordziński był w heavymetalowym radomskim zespole Fractal, więc jego udział w kapeli disco-dance był trochę jak połączenie wody z ogniem. Drugim członkiem zespołu został Kuba Kusiński, perkusista, który grał wcześniej w kieleckim zespole Mafia. Zarówno Przemek, jak i Kuba nie byli pewni czy chcą – że powiem tak korporacyjnie – kontynuować swoją karierę w nowym zespole Playboys. Obaj mówili otwarcie, że moja muzyka to nie ich klimaty. Długo ich przekonywałem, tłumaczyłem, że menedżer, że koncerty, ale nie byli stuprocentowo zdecydowani. Przełom przyszedł w piątek 13 lutego, kiedy przez trzy dni pod rząd graliśmy koncerty walentynkowe. Spodobała nam się reakcja publiczności, a sami też fajnie się bawiliśmy, złapaliśmy wspólny język. W niedzielę podczas śniadania w hotelu, zapytałem ich czy zostają czy odchodzą, a oni ku mojemu zdziwieniu odpowiedzieli, że chcą ze mną dalej grać. I tak wkrótce stuknie nam 10 lat od pierwszej piosenki, opublikowanej wtedy w internecie, czyli utworu „Lejde”, który dziś ma ponad 46 milionów wyświetleń w serwisie YouTube.
Czy jest jakaś cena tej popularności?
Spotykamy się czasem z nagonką rozmaitych internetowych pseudoznawców, którzy piszą komentarze na zasadzie „nie znam się, to się wypowiem” lub zwykłych hejterów. Myślę, że dotyka to każdego z nas. Trzeba naprawdę uwolnić od tego głowę, nie brać tego do siebie, nie przejmować się. Podam przykład: ostatnio mój wokal bardzo skrytykowała pewna pani blogerka która twierdziła, że jest specjalistką od emisji głosu. Zamiast się zdenerwować, myślę sobie tak: ok, ma rację, bo przecież nigdy nie byłem wokalistą, jestem muzykiem, specjalność akordeon i fortepian, więc to chyba naturalne, że nie śpiewam jak Kuba Badach (śmiech). Ja nie wykonuje partii solowych w Operze Narodowej, tylko śpiewam dla ludzi, żeby się fajnie bawili na koncercie. Myślę, że to jest prawdziwą miarą umiejętności zawodowego muzyka.
Czy były koncerty, których nigdy nie zapomnisz?
Dwa takie wydarzenia mam wciąż przed oczami. Na pewno był nim jeden z największych koncertów w Polsce, czyli gala „Roztańczony PGE Narodowy” bodajże w 2016 roku. Na płycie około 60 tysięcy widzów, a po naszej stronie scena tak wielka, że można byłoby na niej jeździć skuterem, mnóstwo techniki i efektów, a na środku my, bo był to jednocześnie pierwszy koncert Playboys w tym miejscu. Zagraliśmy tylko jedną piosenkę „A ty jesteś moją lejde”, ale wrażenia były niezapomniane i do dziś wspominam ten bardzo energetyczny występ. Drugim takim wydarzeniem był koncert dla Polonii w O2 Arena w Londynie, gdzie cała hala była wypełniona po brzegi, a my staliśmy na tej samej scenie co wielcy artyści, jak Stevie Wonder, Phil Collins czy Mick Jagger. Byliśmy też w tej samej garderobie, która niewiele się zmieniła przez całe lata, na ścianach mnóstwo zdjęć największych muzycznych gwiazd. Dla mnie, zwykłego chłopaka z Radomia, było to wielkie przeżycie.
W ciągu kilku lat dołączyliście do krajowej czołówki disco polo. Jakie to uczucie?
Występowaliśmy chyba ze wszystkimi gwiazdami, często się gdzieś spotykamy na większych imprezach, więc relacje są dobre. Z panem Zenonem Martyniukiem widuję się nawet dość często, zawsze pogadamy, pośmiejemy się, chociaż on proponował, abyśmy byli na „ty”, to jednak jakoś nie mogę się przełamać (śmiech). Wprawdzie uważam, że prawdziwe gwiazdy są tylko na niebie, to jednak jest to bardzo miłe, że mnóstwo ludzi zna zespół Playboys i to nie tylko w okolicach Radomia, ale również w całej Polsce. Czy gramy na Mazurach czy w górach czy nad morzem, to zawsze są tłumy, więc chyba nie jest tak źle, skoro ludzie chcą przychodzić na nasze występy i śpiewać nasze piosenki wraz z nami. Ostatni sezon pokazał zresztą, że Playboys to już poważna marka i tego się trzymamy.
Prawdziwą sztuką będzie jednak utrzymanie się w tej czołówce. To prawda?
Branża jest dość chimeryczna, wszystko dzieje się w niej szybciej. W muzyce popularnej, rockowej czy rozrywkowej nie ma też takiej presji na zespoły czy wokalistów, aby ciągle tworzyć przeboje. Znów porównam to do zespołu IRA, która może sobie pozwolić na wypuszczenie bardzo dobrej płyty raz na kilka lat, a i tak wszyscy znają i pamiętają ich „Nadzieję” czy „Szczęśliwego Nowego Jorku”. W disco polo jest inaczej, tutaj trzeba co chwila proponować coś nowego i modlić się, żeby to się przyjęło.
Zawsze możesz wrócić do wesel… Czy odnalazłeś się w polskim showbiznesie?
Bywało różnie, czasem przeżywałem niezapomniane chwile, czasem musiałem przyjąć mocne ciosy. Sądzę, że w każdej branży są osoby, które dążą po trupach do celu, więc showbiznes nie jest wyjątkiem. Bywało, że kradziono mi pomysły, albo kopiowano piosenki, dlatego mocno zweryfikowałem różne „przyjaźnie” i zwracam uwagę na ludzi, uświadomiłem sobie, że nie zawsze mają dobre intencje.
Czy oprócz muzyki masz jeszcze jakieś inne pasje?
Interesuję się piłką nożną, wspieram Radomiaka i to od czasów, kiedy nikt jeszcze nie wiedział kim jest Kuba Urbański, zresztą sam lubię sobie pograć w nogę. Moją drugą pasją jest motoryzacja, marzy mi się zakup motocykla – ścigacza, ale żona ma inne zdanie na ten temat (śmiech). Fajnie byłoby mieć też takie sportowe super auto, jak na przykład porsche 911. Zresztą jakie to ma znaczenie? Najważniejsza jest rodzina, zdrowie, a reszta to już taki dodatek do życia. No jest i trzecia, a w zasadzie pierwsza pasja, czyli muzyka. Jestem wręcz zafiksowany…
Kuba, ale miało nie być o muzyce!
Ale ja nie potrafię żyć bez muzyki! Uwielbiam komponować, pisać teksty, grać, dobrze, że inni muzycy proszą mnie o jakieś utwory, bo sam stałbym się katem wobec samego siebie. Komponowanie to emocje, czasem śmieję się znad klawiszy, czasem się wzruszam, bo robię naprawdę różne piosenki, nie tylko discopolowe, ale również ballady i bardziej rockowe kawałki.
To w takim razie poproszę o twój przepis na muzyczny sukces.
Najważniejszy jest odbiorca – i to chyba tyle… Choć publiczność w tym gatunku muzyki jest dość zmienna i bardzo szybko weryfikuje muzyczne dokonania. Bardzo szanuję fanów naszego zespołu, dlatego na koncertach dajemy z siebie zawsze 110 procent i zawsze gramy na żywo. Nie mamy wprawdzie basisty, klawiszowca, puzonisty, więc oczywiście popieramy się podkładami, ale tworzymy je, nagrywając partie, zagrane na poszczególnych instrumentach. We trzech gramy więc jak w pięciu (śmiech). Zawsze nawiązujemy interakcję z publicznością, ale mamy też dla niej coś więcej, a mianowicie nasze płyty, które nasi słuchacze dostają jako prezent. Chyba nikt dziś nie rozdaje swoich płyt za darmo, ale my tak robimy, bo jest to wyraz naszego podziękowania i wdzięczności, zwłaszcza dla tych fanów, którzy jeżdżą po Polsce na nasze koncerty.
Ostatnie pytanie, które może powinno być pierwsze: skąd nazwa Playboys?
To nie był nasz pomysł (śmiech). Kiedy mieliśmy z kolegami po 17-18 lat, grywaliśmy za pizzę i piwo w skaryszewskim lokalu Cyganeria. Nie mieliśmy żadnej nazwy, ale ludzie pytali właściciela, pana Stanisława Staniszewskiego, kiedy znowu będą grali ci chłopcy. Wtedy on sam zaczął na nas mówić „grający chłopcy”, więc mówimy, że jak już tak, to lepiej po angielsku – Playboys i tak już zostało.
Ma 34 lata. Absolwent studiów muzycznych na kierunku jazz i muzyka estradowa na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Urodził się w Lipsku (ale nigdy nie był w tym mieście), przez 27 lat mieszkał w Radomiu, a od kilku jest mieszkańcem okolic podradomskiego Skaryszewa. Lider zespołu Playboys, w którym występuje wraz z Przemysławem Kordzińskim i Jakubem Kusińskim przy wsparciu akustyka Damiana Mordaka. Prywatnie mąż i tata dwóch córek.